Jak żona odzwyczaiła męża od dawania praktycznych prezentów
Ponoć darowanemu koniowi nie należy zaglądać w zęby: kiedy otrzymujesz prezent, powinieneś okazać radość, niezależnie od tego, czy ci się podoba, czy nie. W końcu to nie sama rzecz jest ważna, ale pamięć. Jednak niektóre prezenty budzą w nas wyłącznie irytację. Niedawno przyjaciółka skarżyła mi się na swojego męża. Jego zwyczaj dawania tak zwanych „praktycznych” rzeczy prawie doprowadził ich do rozwodu.
Przyjaciółka powiedziała mi: „W naszej rodzinie zawsze mieliśmy zwyczaj obdarowywania się nawzajem miłymi rzeczami. To znaczy, nie takimi, które są pożyteczne, ale takimi, które chcielibyśmy mieć, ale trochę szkoda nam na nie pieniędzy. Tata rozpieszczał mamę piękną biżuterią i kolekcjonerskimi książkami. Mama przeszukiwała sklepy z antykami, by kupić tacie zabawne starocie. Uwielbiał takie rzeczy.
Moja siostra i ja starałyśmy się robić prezenty własnoręcznie. Tak, nie zawsze były idealne, ale od razu było widać, że prezent nie został wybrany w 5 minut. Wkładaliśmy w nie zarówno wysiłek, jak i czas”.
Na początku mój przyszły mąż i ja wymienialiśmy się uroczymi drobiazgami. Wciąż pamiętam, jak piszczałam z radości, gdy wręczył mi misterną zakładkę do książki. Była metalowa i przez to niezbyt wygodna, ale cieszyła moje oczy i serce. A więc mój chłopak zauważył, że uwielbiam czytać, i znalazł odpowiedni prezent.
Pierwsze dzwonki alarmowe zabrzmiały wkrótce po ślubie. Hojny narzeczony zamienił się w oszczędnego męża, a urocze prezenty zostały zastąpione wyłącznie praktycznymi rzeczami. W naszym związku jakoś sama z siebie powstała tradycja dawania mi na urodziny telefonu komórkowego. Nie byłam z tego zadowolona.
Po pierwsze, w ogóle nie interesują mnie gadżety, najważniejsze jest to, żeby telefon był sprawny. Po drugie, konieczność corocznego przenoszenia informacji z jednego telefonu na drugi, niezmiennie coś tracąc, trochę mnie irytowała. A mój mąż narzekał, dlaczego nie wykorzystuję wszystkich możliwości tego boskiego urządzenia i nie wyrażam specjalnej radości, gdy otrzymuję prezent.
Oczywiście wiedziałam, że w ich rodzinie jest zwyczaj obdarowywania się przydatnymi rzeczami. Do dziś pamiętam, jak teściowa z dumą wręczyła mi na urodziny sokowirówkę, ze słowami: „Coś mój synek dość blady, witamin mu wyraźnie brakuje!”. Nie dość, że to urządzenie zajmowało mi pół blatu, to czyszczenie po każdym użyciu trwało ponad pół godziny. Kiedy teściowa dowiedziała się, że nie używam sokowirówki, zrobiła mi awanturę. Syczała gniewnie: „Po co w ogóle ci ją dałam?”. Na co szczerze odpowiedziałam, że nie mam pojęcia.
Cóż, teściowa niech daje, co chce, mam gdzie to upchać. Ale kiedy zwyczaj dawania praktycznych prezentów przejął także mój mąż, nie było mi już do śmiechu. Okazało się, że niekończące się telefony komórkowe i tak były lepszym pomysłem.
Najpierw, na święta, otrzymałam od męża ogromną żeliwną patelnię. Powiedział, że to idealne naczynie do smażenia steków. Na moje opieszałe obiekcje, że nigdy w życiu nie smażyłam steków, mąż radośnie odparł: „Cóż, nauczysz się”. A jeśli nie chcę? W ogóle nie lubię gotować.
Uważam, że nie powinno się dawać w prezencie żadnych sprzętów AGD i innych przedmiotów codziennego użytku. Chętnie uwierzę, że w połowie XX wieku każda kobieta ucieszyłaby się z tak egzotycznego przedmiotu jak pralka. Ale teraz to raczej rzecz niezbędna w codziennym życiu, a nie luksus. No dobrze, gdybym jeszcze marzyła o karierze szefa kuchni. Wtedy pewnie prezent w postaci robota kuchennego czy blendera wywołałby u mnie łzy zachwytu. Ale w każdym kolejnym prezencie podejrzliwie widziałam podpowiedź, że za mało czasu spędzam w kuchni.
Pamiętam, jak nasz blender się zepsuł. Niby działał, ale z przerwami, a ja, miksując ciasto na naleśniki, irytowałam się nieustannie. Zbliżały się święta, a mój mąż wrócił pewnego dnia do domu z tajemniczą miną. Powiedział: „Kupiłem ci taki świetny prezent — jest niesamowity!”. Byłam tak ciekawa, że przeszukałam cały dom. W rezultacie znalazłam w szafce małą szkatułkę na biżuterię. Moje serce zadrżało z podekscytowania. Otworzyłam je, ale tam były tylko stare spinki do mankietów mojego męża. Poddałam się i postanowiłam poczekać do świąt.
Nadszedł ten wyczekiwany dzień, zacierałam ręce w oczekiwaniu, a mój mąż, szczęśliwy jak skowronek, wręczył mi pudełko. Rozpakowałam je i zobaczyłam drogi blender z mnóstwem przystawek. Nie mogłam dłużej wytrzymać i wyrzuciłam z siebie wszystkie moje żale. Mój mąż się obraził. Chciał pokazać, jaki jest troskliwy. Usłyszał, że potrzebuję blendera, więc go kupił. A ja jestem taka niewdzięczna i wydziwiam: przecież potrzebuję blendera, a teraz marudzę.
Próbowałam wyjaśnić, że blender był potrzebny kilka tygodni temu, w dodatku nie takie kosmiczne urządzenie, tylko jak najprostsze. I miałam zamiar kupić go sobie po otrzymaniu premii. A jeśli naprawdę chciał mi ułatwić życie i okazać troskę, mógł przywieźć ten głupi blender następnego dnia. Miałam szczęście, że zepsuł się w grudniu, bo inaczej przez pół roku ubijałabym ciasto trzepaczką.
Zdecydowałam, że najlepiej to zrozumie na własnym przykładzie. Zbliżała się nasza rocznica ślubu i w drodze wyjątku postanowiłam uszczęśliwić męża praktycznym prezentem. Zazwyczaj starałam się kupić coś w najbliższym sklepie wędkarskim: zestaw przynęt, nowy kołowrotek, spinning. Mój mąż uwielbia wędkarstwo. Ale ponieważ nie jest zawodowym wędkarzem, wszystkie te rzeczy można nazwać zbytkiem. Po co więc wydawać pieniądze na bzdury?
Kilka razy mówiłam mężowi, że nie chcę dostawać praktycznych prezentów. Nadeszły święta, a mój mąż, bardzo z siebie dumny, wręczył mi ceramiczny garnek. No cóż. Chwilę później rozpakował swój prezent i osłupiał. Wyszeptał żałośnie: „Dlaczego?” i drżącą ręką wyjął z pudełka komplet majtek.
„Ale o co ci chodzi?” — spytałam niewinnie — „Majtki to bardzo praktyczny prezent. Są tam też skarpetki. Zauważyłam, że potrzebujesz, więc się tym zajęłam!”. Mąż nie docenił mojego pomysłu i dąsał się przez tydzień, a na nieszczęsne majtki w szafie patrzył wilkiem.
W końcu nie wytrzymałam i powiedziałam, że prezenty są tak naprawdę potrzebne, by sprawiać przyjemność bliskim, a nie żeby odwalić obowiązek. Zaproponowałam, żebyśmy dawali sobie pieniądze w kopertach i niech każdy sam zdecyduje, czego najbardziej chce. Albo dajmy sobie jasne instrukcje, jaki prezent chcielibyśmy otrzymać. Zapiszemy je na kartce i wręczymy sobie nawzajem.
Zdecydowaliśmy się na drugą opcję, żeby nie musieć się kłócić o to, kto ile pieniędzy wydał na prezenty. Zasadniczo się to sprawdza, z małymi wyjątkami: na moje urodziny zamiast zamówionego zestawu farb akrylowych otrzymałam teleskop. Ale mój mąż szczerze powiedział, że nie mógł nigdzie znaleźć tych farb, a teleskopu z pewnością do przydatnych rzeczy nie można zaliczyć. To fakt. Ale teraz przynajmniej chichoczemy lub szczerze cieszymy się z podarowanych rzeczy, zamiast dąsać się na siebie tygodniami po każdych świętach.
Kiedy bierzemy ślub, zwykle zyskujemy wielu nowych i nie zawsze miłych krewnych. Niektórzy, jak na przykład teściowa bohaterki tego artykułu, zachowują się tak koszmarnie, że aż trudno w to uwierzyć.