Porzuciłam stabilną pracę na rzecz „robienia paznokci” i nie żałuję

Ludzie
godzina temu
Porzuciłam stabilną pracę na rzecz „robienia paznokci” i nie żałuję

Dosłownie kilka dni temu spotkałam swoją byłą sąsiadkę. W dzieciństwie się przyjaźniłyśmy, ale potem nasze drogi się rozeszły. Wiedziałam tylko, że ukończyła studia architektoniczne i potem pracowała w zawodzie. Ale ona nagle oznajmiła: „Wyobraź sobie, jestem teraz mistrzynią manicure!”. I opowiedziała mi, jak do tego doszło.

szkole ćwiczyłam na swoich koleżankach z klasy. Dziewczyny były zachwycone moimi dziełami, w przeciwieństwie do nauczycieli. Pewnego razu mama została nawet wezwana do dyrektora, po czym zakazała mi robienia manicure w szkole. Przeniosłam mój improwizowany salon do domu i zaczęły przychodzić do mnie nie tylko koleżanki z klasy, ale także dziewczyny z równoległych klas. Pieniędzy, oczywiście, od nich nie brałam, czasem jedynie prosiłam, aby przynosiły ze sobą lakiery.

Kiedy dorosłam, pojawiło się pytanie o wybór zawodu. Oczywiście chciałam iść do szkoły zawodowej, aby zostać manicurzystką, jednak moi rodzice, gdy ogłosiłam swoje pragnienie, zgodnie powiedzieli „nie”.

— Potrzebujesz normalnego zawodu — powiedziała mama. — Na manicure nie zarobisz pieniędzy, a poza tym, co to za praca, piłować paznokcie.

Starałam się pokazać jej filmy instruktażowe mistrzów manicure, z których się uczyłam, dałam jej do przeczytania ich historie, jednak to nie zmieniło zdania mojej mamy. W końcu zdecydowaliśmy się na zawód architekta i dostałam się na uniwersytet na studia finansowane z budżetu państwa. Nauka była bardzo ciężka i pochłaniała praktycznie cały mój czas. Jednak czasem robiłam paznokcie moim koleżankom z roku. Do tego czasu zaopatrzyłam się w lampę i inne niezbędne w tej pracy rzeczy, zakupione za stypendium. Ale już nie robiłam tego za darmo, po prostu pobierałam od dziewczyn dwa, a czasem nawet trzy razy mniej niż wynosiła średnia cena w mieście, a zarobione pieniądze wydawałam na lakiery i materiały.

Po ukończeniu studiów zatrudniłam się jako asystentka architekta w największym biurze architektonicznym mojego milionowego miasta. Praca była dobrze płatna, udało mi się wyprowadzić od rodziców do wynajmowanego mieszkania. W weekendy nadal robiłam manicure swoim byłym koleżankom z roku i kilku przyjaciółkom. Zajmowałam się tym nie dla pieniędzy, ale dla własnej przyjemności.

Tak minęło 5 lat. Praca zaczęła mnie przytłaczać, zwłaszcza w ostatnim roku. Zaoszczędziłam pewną sumę, która pozwalała mi spokojnie przeżyć co najmniej pół roku. I wtedy powiedziałam szefowi, że się zwalniam. Zapytał, czy konkurenci mnie nie przekupili, a ja powiedziałam mu prawdę. Spojrzał na mnie jak na szaloną, ale nie próbował mnie odwieść od tego pomysłu.

Koledzy śmiali się, kiedy powiedziałam, że przechodzę do branży beauty. Że niby zamieniłam prawdziwą pracę na wydłubywanie brudu spod paznokci. A mój ówczesny chłopak cicho zapytał: „Jesteś pewna?”. Potem spojrzał na mnie dziwnie i wyszedł na cały dzień. A wieczorem znalazłam na jego biurku opłaconą wejściówkę na kursy manicure. Jeszcze się zawstydził i powiedział, że chciał mi ją podarować, ale nie zdążył.

Trzy miesiące później otrzymałam dyplom i zrozumiałam, że pora realizować swoje marzenie.

Teraz miałam wybór: przyjmować w domu, uruchamiając reklamę przez specjalistyczne strony internetowe, lub pójść pracować w salonie i otrzymywać swój procent od każdego klienta. Zdecydowałam się na drugą opcję, bo wtedy wydawało mi się, że będzie to bardziej opłacalne z ekonomicznego punktu widzenia, a klientów nie będę musiała szukać. Poszłam do tego salonu, w którym się uczyłam, i zapytałam, czy nie potrzebują manicurzystek. Okazało się, że akurat potrzebują w jednym z ich salonów, i z radością skorzystałam z tej okazji.

Praca na etacie okazała się nie taka, jak przypuszczałam. Może to ja miałam pecha, ale wszystkie moje klientki były przynajmniej wyniosłe, a tylko 2-3 z 10 były zimno uprzejme. Mogły na mnie nakrzyczeć albo zrugać, twierdząc, że widocznie źle się uczyłam w szkole, skoro musiałam piłować paznokcie. Ale najbardziej irytowało, gdy klientka w trakcie zmieniała zamówienia: na przykład zaczynałam robić kształt migdałowy, a ona zmieniała zdanie i prosiła o kwadrat.

Pewnego dnia przyszła kobieta, cała w futrach i innych oznakach bogactwa. Podczas procedury milczała, od czasu do czasu wpatrując się we mnie, jakby próbowała sobie coś przypomnieć. Gdy manicure był gotowy, powiedziała: „Na pewno zamawialiśmy w waszym biurze projekt naszego domu. A za co panią stamtąd zwolnili?”. Powiedziałam, że odeszłam sama, ale ona, sądząc po wszystkim, nie uwierzyła.

Wytrzymywałam, ponieważ „klient ma zawsze rację”, a zasady naszego salonu były takie, że w każdym konflikcie winę ponosił pracownik. Czasami wracałam do domu, po prostu padałam na łóżko i płakałam w poduszkę. Czasem nawet myślałam o powrocie do starej pracy, jednak mój chłopak mi to odradzał, bo widział, jak zgaszona wychodziłam codziennie do pracy w biurze architektonicznym. To właśnie on zaproponował, żebym zrezygnowała z etatu i zajęła się manicure w domu, a nawet powiedział, że stworzy dla mnie kącik do pracy. Z salonu zrezygnowałam przez telefon.

W ciągu kilku dni przygotowaliśmy dla mnie miejsce pracy. Tak, kosztowało mnie to sporą część oszczędności, ale teraz mogłam przyjmować klientów i byłam pewna swojego sukcesu. Zamieściłam ogłoszenie, umieściłam zdjęcia prac i zaczęłam czekać na reakcje. Cenę ustawiłam o 20% niższą niż średnia w mieście, bo w ten sposób łatwiej było przyciągnąć klientki na manicure. Sprawdzałam telefon co pięć minut w nadziei na zobaczenie zapytania od potencjalnego klienta.

Ludzie oglądali moje ogłoszenie, lecz nikt się nie odzywał. Dokładniej mówiąc, zadzwoniła jedna kobieta, przedstawiła się jako manikiurzystka. Powiedziała, że mieszka niedaleko mnie, a potem zaczęła krzyczeć, że podaję za niskie ceny i tym samym odbieram jej klientów. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc po prostu ją zablokowałam. Świetny początek, nic dodać, nic ująć.

Siedzę w domu. Klientów brak. Patrzę przez okno, a na zewnątrz jakaś dziwna dziewczyna. To coś szuka w telefonie, to ogląda szyldy. Dobra, poszłam napić się herbaty. I wtedy dzwonek do drzwi. Otwieram, a tam stoi ta dziewczyna i mówi coś takiego, że ręce mi się zatrzęsły z niecierpliwości. Potrzebowała pilnie zrobić manicure na ślub. Swój własny ślub, który był jutro! Udało jej się złamać dwa paznokcie, a jej manikiurzystka była poza miastem. Ogólnie, w ciągu dwóch godzin zrobiłyśmy jej świetny manicure.

Od tamtej pory minęły już trzy lata. Mam własną bazę klientów, wszystkie dni mam wypełnione po brzegi, a teraz przyjmuję w gabinecie, który wynajmuję. Pracujemy we dwie: ja zajmuję się tylko manicure, a moja koleżanka — pedicure, ale w razie potrzeby możemy się zastępować. Rodzicom o swojej nowej pracy opowiedziałam dopiero po roku, kiedy już zdobyłam wystarczającą liczbę klientów i moje zarobki stały się stabilne. Mama, oczywiście, trochę westchnęła, ale kiedy podałam kwotę, którą zarabiam, a jest ona dwukrotnie większa niż moja pensja w tamtym biurze — uspokoiła się. Dodatkowym argumentem był zakup samochodu, bo mama teraz nie musi tłuc się na działkę pociągiem.

Moim celem jest otwarcie kilku gabinetów. Już wypatrzyłam kilka miejsc, ale na razie nie zgromadziłam wystarczającej sumy, aby zakupić cały sprzęt. Ponadto, zajmuję się również szkoleniem innych mistrzów lub po prostu dziewczyn, które chcą nauczyć się robić sobie manicure. Ale to bardziej dla przyjemności, jak mówią taksówkarze.

Oczywiście, nie wszystko idzie idealnie. Bywają niezadowoleni klienci, wypalenie z chęcią rzucenia wszystkiego i wyjechania gdzieś na Antarktydę, by głaskać pingwiny, ale miłość do swojego zawodu przezwycięża wszystko. I do pieniędzy, oczywiście, też.

Pewnego razu przyszła do mnie na manicure była koleżanka ze szkoły, która zatruwała mi życie w szkole. Zaczęłyśmy rozmawiać. I nagle ona powiedziała: „Pomogę ci znaleźć normalną pracę, przecież jesteś z wykształcenia architektem”. A ja odpowiedziałam jej prosto z mostu: „Dzięki za troskę, ale tu jestem na swoim miejscu, a i pieniędzy więcej płacą”.

Już mam swoje kręgi towarzyskie. Rozmawiamy w mediach społecznościowych, dzielimy się sekretami, a nawet czasami wychodzimy razem na spotkania w kawiarni. No i bez plotek o klientach, oczywiście, się nie obywa. Pewnego razu koleżanka podzieliła się zabawną historią: „Piłowałam klientce paznokcie, rozmawiałyśmy. I wtedy z rozmowy wynikło, że to nowa żona mojego byłego męża. Powiedziałam jej o tym ze śmiechem. A ona nagle, całą czerwona, niezręcznie schowała lewą rękę pod stół. Jak zrozumiałam, o co chodzi, prawie spadłam z krzesła. Okazało się, że miała na nadgarstku bransoletkę, którą mój były dumnie zabrał mi po rozwodzie i powiedział, że podaruje swojej nowej wybrance”.

Mój chłopak, a dokładniej już mąż, obserwuje nas i czasami pół żartem mówi, że też rzuci swoją pracę i pójdzie uczyć się na manicurzystę. A ja nie mam nic przeciwko — bo wtedy będzie mógł przyjmować chętnych do upiększenia paznokci w innym gabinecie.

Ten artykuł służy wyłącznie celom rozrywkowym. Nie składamy żadnych oświadczeń ani nie udzielamy żadnych gwarancji dotyczących kompletności, dokładności, niezawodności lub bezpieczeństwa dostarczonej treści. Jakiekolwiek działania podejmowane na podstawie informacji w tym artykule odbywają się wyłącznie na ryzyko czytelnika. Nie ponosimy odpowiedzialności za wszelkie straty, szkody lub konsekwencje wynikające z wykorzystania tej treści. Czytelnikom zaleca się działanie na własną rękę, podejmowanie odpowiednich środków ostrożności i zasięganie profesjonalnej porady przy próbie odtworzenia jakiejkolwiek części tej treści.

Co sądzicie o takim rozwiązaniu? Czy potrafilibyście zrezygnować z prestiżowej pracy na etacie i podobnie jak nasza bohaterka przejść na swoją działalność? Zawsze możecie podzielić się swoją opinią w komentarzach do tego artykułu.

Komentarze

Otrzymuj powiadomienia
Masz szczęście! Ten wątek jest pusty,
co oznacza, że masz prawo do pierwszego komentarza.
Śmiało!

Powiązane artykuły