17 historii z czasów, gdy dżinsy mierzyło się na kartonie, a mleko kupowało u babć

Ludzie
2 godziny temu
17 historii z czasów, gdy dżinsy mierzyło się na kartonie, a mleko kupowało u babć
  • Potrzebowałam letnich spodni. Idę przez rynek, sprzedawczyni woła: „Spodnie potrzebne? Proszę podejść i obejrzeć!”. Odpowiadam: „Potrzebne, damskie”, a ona: „Damskich nie ma, tylko męskie. Jaki pani chce kolor?”. © ADME
  • Dali mi buty o rozmiar za duże. Sprzedawca powiedział: „Niech pani tylko zobaczy, jak wyglądają na nodze, poza tym ten model ma zaniżoną rozmiarówkę, może akurat będą pasować? A jak nie, to damy mniejsze”. Przymierzyłam, nie pasowały. Proszę więc o rozmiar mniejsze. Facet odchodzi, po chwili wraca. Naklejka z moim rozmiarem. Przymierzam i niby buty mniejsze, ale wciąż za duże... Mąż zaproponował, żeby zajrzeć pod naklejkę i słusznie: sprzedawca włożył do środka dodatkową wkładkę (do tej samej pary, którą mierzyłam wcześniej!) i nakleił etykietę z mniejszym rozmiarem. Oczywiście nic u nich nie kupiliśmy. © ADME
  • Sprzedawcy mieli pewien przesąd związany z pierwszym klientem. Jeśli pierwszy klient nic nie kupił, dzień miał być handlowo nieudany. Dlatego czasem sprzedawali bardzo tanio. I tak w 2002 roku chodziłam po targu. Uznałam, że moja górna granica ceny za czółenka to 200 złotych. Jedne strasznie mi się spodobały, naprawdę bardzo, ale były dla mnie za drogie — aż 300. Przymierzyłam, ale mówię sobie: nie, za drogo. Sprzedawca pyta, za ile bym wzięła, a ja palnęłam: „Za 150, więcej nie mam”. Długo się wahał, ale w końcu się zgodził! © Pikabu
  • Jakieś 10 lat temu spacerowaliśmy z kolegą po centrum miasta, a niedaleko był chiński bazar. Postanowiliśmy zajrzeć tak po prostu, żeby popatrzeć. Kolega przymierzył adidasy, sprzedawca podał cenę — 500 złotych. A on miał w kieszeni tylko 150. Przez jakieś 5 minut próbował się targować: najpierw 300, potem 200, ale naprawdę nie mieliśmy więcej pieniędzy. W końcu sprzedał mu je za 150. © danso74 / Pikabu
  • Tata, pękając ze śmiechu, opowiadał, jak kiedyś pojechali z mamą na zakupy spożywcze. Mama pobiegła kupić jeszcze piersi z kurczaka, a tata, zabrawszy torby, poszedł czekać na nią w samochodzie. Po 40 minutach zadzwonił telefon, w słuchawce dziki płacz — moja dorosła mama, odpowiedzialna kierowniczka, zgubiła się na targu spożywczym i nie mogła znaleźć drogi z powrotem na parking. Z wykształcenia jest geografem. © Telegram
  • W młodości miałam koleżankę, która potrafiła targować się tak, że sprzedawcy lekko wariowali i wydawali jej resztę większą, niż zapłaciła. A inna koleżanka, w trudnym finansowo okresie, w porze obiadu wychodziła na rynek spożywczy i po prostu wszystkiego próbowała. Chodziła w kółko, ale rynek był duży i zmieniała rzędy, więc sprzedawcy zazwyczaj o niej zapominali przed kolejną wizytą. Jednak przy trzecim podejściu mówili już: „Dziewczyno, miej litość”. © ADME
  • Pierwsze doświadczenie handlowe. Miałem jakieś 7-8 lat, ciotka zabrała mnie na targ sprzedawać morele i jabłka. Pod koniec została mała kupka jabłek, a nie chciało nam się ich targać z powrotem na wieś. Gdy odeszła na 10 minut, sprzedałem wszystko z rabatem. Inaczej trzeba by je było po prostu wyrzucić. Umiejętność na całe życie. © makscanary
  • Stoję na kartonie, przymierzam dżinsy, a sprzedawczyni zachwala: „Jak na ciebie uszyte, popatrz, jak pięknie leżą — jak na modelce”. Patrzę w lustro i widzę, że nie leżą wcale. Odwracam się do mamy: „Chodźmy jeszcze coś obejrzeć, te mi się nie podobają”. I wtedy sprzedawczyni wyciąga swój koronny argument: „Jeśli teraz wyjdziecie, rabatu nie będzie”.
  • Byliśmy z mężem na urlopie, porwały mi się espadryle, a w trampkach było za gorąco. Podjechaliśmy do najbliższego miasteczka, żeby kupić jakieś klapki. Na miejscu był tylko targ i bardzo podejrzane obuwie. Mówię do sprzedawcy: „Podeszwa w tej parze wygląda na mało solidną”. A on na to: „Ależ skąd, one wytrzymają sto lat!” — po czym zgina klapek na pół... i podeszwa też pęka w pół. Sprzedawca dyskretnie wsunął tę parę pod ladę i natychmiast zaczął z zainteresowaniem wpatrywać się w niebo. © ADME
  • Lato w pełni, idę przez targ. Jeden ze sprzedawców krzyczy, że ma morele jak za darmo. A że milczenie nigdy nie była moją mocną stroną, rzucam: „No to dawaj za darmo. Jak powiedziałeś, tak zrób!”. Wokół wybucha chichot, nawet jego koledzy się śmieją. Nie miał wyjścia — dał mi kilka moreli. Następnym razem, gdy tamtędy przechodziłam, już tak nie krzyczał. A te morele były raczej przeciętne. © ADME
  • Tata mnie w dzieciństwie bardzo rozpieszczał i kupował wszystko, czego zapragnęłam. Pewnego dnia pojechaliśmy razem na targ, bo trzeba było kupić mi sandały na lato. Oglądaliśmy, przymierzaliśmy. Bardzo spodobały mi się różowe, w kwiatki, ale nie było mojego rozmiaru — tylko mniejsze. Było mi strasznie przykro, więc tata... i tak je kupił. W domu mama zrobiła nam niezłą awanturę: kupiliśmy za małe buty i niczego innego nie wzięliśmy. Później mama kupiła mi normalne sandały, a te różowe przeleżały w szafie — ani razu ich nie założyłam. Minęło 20 lat. Wczoraj sandałki w kwiatki założyła moja córka. Tata był w siódmym niebie! © VK
  • Kiedyś przyjechaliśmy z mężem do Warszawy. Chodziłam wtedy po bazarach w poszukiwaniu kożucha — oczywiście sztucznego, na naturalny nie było nas stać. Kręciliśmy się po Stadionie Dziesięciolecia, oglądaliśmy, przymierzaliśmy. W końcu wpadł mi w oko jeden: śnieżnobiały i długi aż do ziemi. „Ile?” — pytam. „700 złotych” — odpowiada sprzedawca. Za drogo jak na sztuczny. Idziemy dalej. Kilka alejek dalej widzę inny: rudy, całkiem ładny. Przymierzam, podoba mi się, cena 500 złotych. Jeszcze się waham, gdy nagle podbiega sprzedawca od białego kożucha i pyta, za ile byśmy go wzięli. Sprzedawca od rudego od razu zaczyna go przeganiać. Przez chwilę przekrzykują się między sobą, kto bardziej spuści z ceny, a my stoimy z boku i patrzymy. Skończyło się na tym, że wyszliśmy ze Stadionu z dwoma kożuchami: biały kupiliśmy za jakieś 300 złotych, a rudy za 150. Nawet nie musieliśmy się targować. © Pikabu
  • Byłam kiedyś na ptasim targu i zobaczyłam taką scenkę: mama ciągnie syna za kaptur i krzyczy:
    „W mieszkaniu są już dwa psy i trzy koty! Jaki jeszcze, do cholery, orzeł?!”. Śmiałam się bez końca. © Ideer
  • Targ spożywczy, zwykły dzień, tłum ludzi. I nagle, rozpychając się niczym lodołamacz, nadciąga potężna kobieta. Po samej minie widać, że jest w bojowym nastroju. Idzie przodem, a za nią, co chwilę szarpiąc ją za rękaw i coś mamrocząc, drepcze mały „mężulek”. Kobieta rzeczowo ogląda zawartość straganów, a faceta odgania jak natrętną muchę. W końcu traci cierpliwość, odwraca się i donośnym głosem, na cały targ, oznajmia: „No dobrze, kupię ci te cukierki! Kupię!”. © Ideer
  • Obok naszej stacji jest mały kryty pawilon — zwykle kupuję tam mięso. Sprzedawca ciągle jednak marudzi, żeby płacić gotówką albo zrobić przelew na kartę. Strasznie mnie to irytuje, ale mięso ma dobre, więc i tak tam chodzę. Niedawno przyszłam uzupełnić zapasy, a on znowu: „Oj, terminal dziś słabo łapie... Może gotówka? Albo przelew?”. I wtedy wpadłam na pomysł. Robię smutną minę i mówię: „Nie, ja chodzę z kartą męża, pieniądze też są męża, a on nie pozwala mi robić przelewów bez niego. Proszę sobie wyobrazić, co by było w domu, gdybym jeszcze innym mężczyznom pieniądze przelewała?”. Sprzedawca aż się rozpromienił: „Trzeba było od razu tak mówić! Męża trzeba szanować, bardzo słusznie”. No i cud — terminal natychmiast zaczął działać, a ja bez problemu zapłaciłam kartą. © ADME
  • Wiele lat temu byłem z mamą na bazarze. Mała dziewczynka przechodziła obok baru z hot-dogami, poczuła zapach kiełbasek i zawołała: „Mamo, kup mi to, co pachnie...”. Bardzo długo się z tego śmialiśmy. © VK
  • Na początku lat 2000. otworzyli u nas w mieście chiński bazar. Nazwali go „Ludowy” — pewnie po to, żeby podkreślić, że ceny są „dla ludzi”. Zbliżała się zima, moja ciepła kurtka była już kompletnie do wyrzucenia, a w kieszeni miałem jakieś 300 złotych. W normalnym sklepie nie miałem nawet czego szukać, więc pojechałem na bazar. Była pora obiadowa, ludzi prawie wcale. Nagle rzuca się do mnie sprzedawca, Chińczyk: „Cześć! Gdzie się podziewałeś? Jak tam życie, jak żona? Po kożuch przyszedłeś? Chodź, chodź!”. Podchodzimy do jego stoiska, a tam żona albo jakaś krewna. Powiedział jej coś szybko po chińsku i zniknęła jak kamfora, po czym po chwili wróciła, taszcząc z dziesięć kożuchów z kapturami. Przymierzam. Wybieram jeden, ale kaptur trochę za mały. Kobieta znów gdzieś pobiegła, wraca z innymi kapturami. Sprzedawca odpina stary, dopina nowy — pasuje idealnie. Pytam: „Ile?”, a on z chytrym uśmiechem: „Dwie stówy”. Milczę, liczę w głowie, ile da się jeszcze utargować — może 20-30 zł. Cisza trwa jakieś 3 sekundy. W końcu Chińczyk mówi: „A, dobra, bierz za 150”. Ten kożuch, swoją drogą, nosiłem potem przez 7 sezonów. © Pikabu

Czy te historie przywołały wasze własne wspomnienia z wypraw na targi? Podzielcie się nimi w komentarzach! Przeczytajcie również nasz artykuł o 19 szczęśliwcach, którzy znaleźli na pchlim targu prawdziwe perełki.

Komentarze

Otrzymuj powiadomienia
Masz szczęście! Ten wątek jest pusty,
co oznacza, że masz prawo do pierwszego komentarza.
Śmiało!

Powiązane artykuły