17 osób, które ze zjazdu absolwentów przywiozły historię wartą milion dolarów

Ludzie
2 godziny temu
17 osób, które ze zjazdu absolwentów przywiozły historię wartą milion dolarów

O spotkaniach absolwentów można zazwyczaj usłyszeć dwie skrajnie różne opinie: „już w szkole miałem dość tych ludzi” oraz „uwielbiam je i nie opuszczam ani jednego”. Bohaterowie tego artykułu również mają mieszane uczucia co do spotkań z dawnymi kolegami z klasy i ze studiów. Jedni siedzieli do świtu jak za starych dobrych czasów, inni natomiast bardzo szybko zmęczyli się cudzym przechwalaniem i próbami „uczciwego” podzielenia rachunku w restauracji.

  • W naszej szkole wszystkie dzieci przynosiły na swoje urodziny jakieś poczęstunki: ciastka, cukierki, napoje gazowane, soki. Była jedna dziewczynka, której mama pracowała jako cukiernik, więc zazwyczaj częstowała nas niesamowitymi wypiekami. Pamiętam, jak w 5. klasie ta dziewczynka przyniosła wszystkim po kawałku miodownika, a potem był bajecznie pyszny sernik. Niedawno mieliśmy spotkanie absolwentów. Pięć lat się nie widzieliśmy, wszystko odbyło się w bardzo miłej i przyjemnej atmosferze, a główną gwiazdą wieczoru był tort, który upiekła dla nas wszystkich mama właśnie tej dziewczyny. © VK
  • Na spotkaniu było zaledwie 12 osób z klasy. Przyszłam tam w zwykłych ubraniach, a wszyscy byli wystrojeni i odpicowani. W trakcie rozmowy okazało się jednak, że tylko ja mam dobrze płatną pracę, jako jedyna biorę udział w projektach charytatywnych, podróżuję i sama kupiłam mieszkanie. Wysłuchałam mnóstwa historii o rozwodach, nieudanych biznesach i długach. Cały wieczór milczałam, nie chciałam nikogo krępować. Na końcu opłaciłam wspólny rachunek i powiedziałam, gdzie przelać mi pieniądze. Dostałam z powrotem tylko połowę kwoty, ale po tym, co usłyszałam i zobaczyłam, nie mam do nikogo pretensji. © Ideer
  • Na studiach w naszej grupie pisaliśmy kiedyś „listy do przyszłości”, które mieliśmy otworzyć po 5 latach. Każdy napisał swój i sam wymyślił, gdzie go schować. Na spotkaniu absolwentów pękaliśmy ze śmiechu z naszych ówczesnych ambicji, a najbardziej rozbawił nas list naszego naczelnego wagarowicza Wojtka. Na naszych oczach zaszył go w kieszeni kurtki. W liście było tylko jedno zdanie: „Ile można chodzić w jednej kurtce?”. Jedyny, który naprawdę trafił w punkt. © VK
  • Przyszedłem na spotkanie absolwentów i oczywiście okazało się, że największy sukces odniósł ten, który w szkole praktycznie się nie uczył. Na początku wszyscy próbowali pokazać, jacy są „wielcy”: opowiadali o swoich „biznesach”, „stanowiskach” i innych takich. Ale ten gość naprawdę doszedł daleko. Ma własną sieć restauracji — i to tak znaną, że nawet nie musiał nic tłumaczyć, bo wszyscy ją kojarzą. W połowie wieczoru ludzie zaczęli ostrożnie pytać, czy może ma jakieś wolne stanowiska. A on faktycznie zaproponował pracę niemal każdemu — i to z taką pensją, że sam zacząłem się zastanawiać, czy nie rzucić swojej roboty i nie pójść do niego. © VK
  • Wiecie, dlaczego w ogóle chodzę na takie spotkania? Spotykamy się raz na 5 lat i można w kółko zadawać te same pytania: „Co u ciebie?”, „Co teraz robisz?”, „Jak dzieci?”, „Pamiętasz...?”. Dla mnie to dużo prostsze niż wymyślanie tematów do small talku z ludźmi, których widuję na co dzień. © ADME
  • Świętowaliśmy dziesięciolecie matury. Wieczór dobiegł końca, kelner przyniósł rachunek i wtedy się zaczęło: „Ojej, ale drogo, a ja przecież prawie nic nie jadłam”. Było nas czterech facetów, dziewczyny zaczęły naciskać: wy płaćcie. Położyłem na stole pieniądze za siebie i wyszedłem. Chłopaki zrobili to samo. A rano okazało się, że na wspólnym czacie wybuchła prawdziwa awantura o pieniądze. Od tamtej pory na takie spotkania już nie chodzę. © Pikabu
  • Z mężem chodziliśmy do tej samej klasy. W zeszłym roku minęło 10 lat od matury i miało miejsce spotkanie absolwentów. Najciekawsze było to, że organizował je człowiek, którego nie pamiętałam ani ja, ani mąż, ani właściwie nikt z pozostałych kolegów z klasy. A jednak to on wynajął salę w restauracji, zapłacił za całe menu i doprowadził do tego, że przyszli niemal wszyscy zaproszeni. Dopiero na samym spotkaniu przypomnieliśmy sobie, kim on właściwie jest. Okazało się, że kiedy my byliśmy w trzeciej klasie, on chodził do pierwszej, ale zawsze kręcił się wokół nas, bo bardzo lubił naszą klasę. Tym spotkaniem jakby nam się odwdzięczył — za to, że zaakceptowaliśmy go w naszej grupie i broniliśmy przed innymi. © VK
  • Po raz pierwszy poszłam na takie spotkanie po 30 latach od matury. W szkole z nikim się nie przyjaźniłam i strasznie się tym wtedy przejmowałam. No i posiedziałam z tymi ludźmi, popatrzyłam na nich... i zupełnie mi „przeszło”. Po prostu zrozumiałam, że nie było tam ani jednej osoby, z którą naprawdę miałabym o czym porozmawiać. Nie dlatego, że są źli — po prostu to nie moi ludzie, nie moje zainteresowania. Szkoda, że nikt nie tłumaczy tego nastolatkom, bo oni zwykle winią przede wszystkim siebie. Dorosły człowiek potrafi już ocenić sytuację, uśmiechnąć się i wrócić do prawdziwych przyjaciół. © ADME
  • W tym roku minęło 20 lat od matury. Mieszkam w innym mieście, ale niedaleko, godzina drogi samochodem. Pojechałam z ogromną przyjemnością. Frajda była niesamowita — zarówno odwiedziny w samej szkole, jak i później w restauracji z klasą. Wielu osób nie widziałam od balu maturalnego. Bawiliśmy się na 200%: wspominaliśmy, przytulaliśmy się, śmialiśmy do łez. Mąż odebrał mnie około 2:00 w nocy, a ja przez całą drogę jechałam z uśmiechem na twarzy, myśląc, jak wspaniale jest być wśród swoich — mimo że z tymi ludźmi uczyłam się tylko w liceum. © Pikabu
  • Na spotkania z kolegami z klasy nie chodziłam przez 8 lub 9 lat z różnych powodów. Aż w końcu gwiazdy tak się ułożyły, że poszłam. Byłam zachwycona: wspominaliśmy różne śmieszne sytuacje, kto komu się podobał lub wręcz przeciwnie. Ludzie też się przechwalali, oczywiście tego nie mogło zabraknąć. Teraz mamy grupę, dzięki której każdy z nas może skonsultować się z prawnikiem, wykupić ubezpieczenie ze sporą zniżką, przewieźć lub odebrać paczkę, szybko zdobyć potrzebne dokumenty. Spotykamy się też od czasu do czasu całymi rodzinami — oczywiście nie wszyscy, ale z klasy pojawia się około 10 czy 15 osób. © Pikabu
  • Na spotkaniu absolwentów z okazji dziesięciolecia matury poproszono nas, żebyśmy powiedzieli, czym się zajmujemy. Ja powiedziałem, że skończyłem szkołę zawodową i pracuję. Potem usiadłem na swoje miejsce, ale nagle mój kolega wyskoczył i zaczął wszystkim opowiadać, że jestem nawigatorem dalekomorskim, objechałem pół świata. To prawda, ale nie chciałem się chwalić. Po tym wszystkim powiedziałem, że nie ważne, kim kto został zawodowo — najważniejsze, żeby pozostać dobrym człowiekiem. © Dzen
  • W szkole byłam nieśmiałą i zakompleksioną dziewczyną, ale później całkowicie się zmieniłam. Niedawno odbyło się spotkanie absolwentów. Kilka dni później odezwał się do mnie jeden z kolegów z klasy i zaprosił na kawę. Zabrał mnie do dość podejrzanej knajpki, ale to przemilczałam — może miał akurat kłopoty finansowe. Zamówiłam sałatkę, a on wybrał mnóstwo różnych dań. Podczas oczekiwania na jedzenie zaczął mnie przesłuchiwać: ile miałam operacji plastycznych, skąd wzięłam na nie pieniądze, kto podarował mi mieszkanie i tym podobne. Kiedy próbowałam wytłumaczyć, że wszystko zarobiłam sama, po prostu mi nie wierzył. Potem przyniesiono jedzenie, a ja zrozumiałam, że najlepiej szybko zjeść sałatkę i stamtąd wyjść. Ale były kolega nie odpuszczał — już sugerował, że mógłby zamieszkać u mnie, bo nie ma pracy, nie ma gdzie mieszkać i dorobił się długów, a ja przecież mieszkam sama w dwupokojowym mieszkaniu. Zaczął nalegać, żebym opłaciła cały rachunek i zawiozła go taksówką do domu. Byłam w szoku. Dokończyłam sałatkę, zostawiłam pieniądze tylko za swoje zamówienie i wyszłam. Myślałam, że sprawa się skończyła, ale następnego dnia napisała do mnie koleżanka z klasy, pytając, jak mogłam zmusić chłopaka do pójścia do drogiej restauracji, zamówić najdroższe dania i po prostu odejść, zostawiając biedaka z koniecznością pożyczania pieniędzy od innych. Nic nie tłumaczyłam ani nie udowadniałam — po prostu opuściłam nasz grupowy czat, wszystkich zablokowałam i zrozumiałam, że nasze drogi rozeszły się na dobre. © VK
  • Nie chodzę i nie zamierzam chodzić na takie spotkania. Na jedno z nich poszła kiedyś moja przyjaciółka z klasy. Okazało się, że koledzy widzieli na jej profilu moje zdjęcia. W szkole nazywali mnie Milagros — wtedy leciał serial „Zbuntowany anioł”, a ja byłam podobna do jednej z bohaterek. Kiedy zobaczyli moje zdjęcia, napisali: „Milagroska wcale się nie zmieniła”. © olla18
  • Mąż poprosił mnie, żebym poszła z nim na spotkanie absolwentów. Mam 24 lata, a on 36. Przez kilka pierwszych minut byłam w szoku — miałam wrażenie, że otaczają mnie ciocie i wujkowie. A potem podeszła do nas koleżanka męża z synem około 10 lat. Patrzy na nas i mówi: „Cześć, Tomek! Poznaj mojego syna. Ty też zabrałeś ze sobą córkę?”. Wiem, że wyglądam młodo, ale żeby od razu „córka”? © VK
  • Wczoraj w restauracji przy sąsiednim stoliku odbyło się spotkanie absolwentów po 40 latach. Tak dobrze się bawili, że byli głośniejsi i weselsi niż wszyscy świętujący urodziny w ich pobliżu. Porozmawialiśmy z nimi i opowiedzieli nam, że przez pierwsze 20 lat w ogóle się nie spotykali. Nie mieli czasu, byli zajęci. Ale potem, kiedy mieli już po 37 lat, zaczęli się widywać każdego roku. Jakie to wspaniałe! © gudkomarina
  • W naszej szkole połączono dwie klasy i jakoś się nie zżyliśmy. Ale zdarzył się zabawny epizod. Rok 2005, mieliśmy po 35 lat. Dzwoni kolega z klasy: „Przyjedź, dzisiaj się spotykamy”. Wtedy mieszkałem daleko od centrum, a szkoła była właśnie tam. Na początku pomyślałem: „Ech, szkoda czasu”. Ale coś mnie przyciągnęło i pojechałem w miejsce spotkania na motocyklu. Wpadłem do kawiarni, gdzie zbierała się reszta. Lato, upał, miałem na sobie podarte dżinsy, kask i rękawice. Wchodzę, a tam trzy dziewczyny i dwóch chłopaków. Ledwie wszedłem, a wszyscy zmierzyli wzrokiem moje podarte spodnie, chociaż miałem wtedy kask i zegarek, które razem kosztowały tyle, co skrzydło samolotu. No cóż, posiedziałem chwilę, ponudziłem się i ruszyłem dalej w drogę. © Pikabu
  • Przedwczoraj mój mąż miał spotkanie absolwentów, obchodzili 40-lecie matury. Spotykają się co 5 lat. Wczoraj przez cały dzień dzielili się wrażeniami na czacie klasowym, wszyscy byli bardzo zadowoleni. Po 40 latach niektórzy dowiedzieli się, kto w kim był kiedyś zakochany. Wspominali nauczycieli i kolegów, których już nie ma. Wieczór minął świetnie, a najtwardsi zostali aż do świtu. Wrócili pamięcią do szkolnych lat i zrozumieli, że w głębi duszy wciąż są tymi samymi psotnymi chłopakami i dziewczynami. © kuttybayeva68

Lubicie chodzić na spotkania absolwentów czy wolicie ich unikać? Jeśli również macie zabawne historie z takich wydarzeń, zawsze możecie podzielić się nimi w komentarzach do tego artykułu!

Kontynuujmy czytanie artykułów z prawdziwymi historiami o najróżniejszych rzeczach! Oto zbiór opowieści o 10 dzieciach, których szczere wyznania wywróciły życie rodzinne do góry nogami.

Komentarze

Otrzymuj powiadomienia
Masz szczęście! Ten wątek jest pusty,
co oznacza, że masz prawo do pierwszego komentarza.
Śmiało!

Powiązane artykuły