Moje dziecko nie poszło na studia i wcale tego nie żałuję
Wszyscy marzymy o tym, aby nasze dzieci były nie tylko szczęśliwe i zdrowe, ale także by odnosiły sukcesy, takie jak zdobycie przyzwoitego wykształcenia i znalezienie dobrze płatnej pracy. Często jednak nasze wyobrażenia o udanej karierze wydają się naszym potomkom absurdalne. Niedawno moja znajoma zszokowała mnie wiadomością, że jej córka, świetna uczennica, postanowiła nie iść na uniwersytet. Szczerze mówiąc, byłam już gotowa zacząć pocieszać matkę, ale moja przyjaciółka wyglądała na podejrzanie zadowoloną. Wpadła do mnie na kawę i opowiedziała mi swoją historię.
Zawsze wiedziałam, że pójdę na uniwersytet. Inny pomysł nawet nie przyszedł mi do głowy. Kierunek nie miał większego znaczenia — liczył się dyplom. Rodzice nie wywierali na mnie presji, ale w jakiś sposób sugerowali, że muszę zdobyć wyższe wykształcenie. A co zrobię później, to już moja sprawa. Nikt nawet nie mówił o jakiejś wielkiej karierze, bo jestem dziewczyną...
Właśnie z tego powodu sama również nie wyobrażałam sobie innej przyszłości dla mojej córki. Pójdzie w ślady matki: skończy porządny uniwersytet, a potem zobaczymy. Teściowa zresztą prawie od urodzenia wymyślała dla niej różne opcje prestiżowych zawodów. Dziecko jeszcze nie skończyło przedszkola, a ona już marzyła, że będzie prawnikiem. Jej syn nie skończył studiów prawniczych, przeniósł się na inny wydział. Wnuczka miała więc spełnić aspiracje babci i uratować honor rodziny.
Moi rodzice również nie pozostawali w tyle. W ich fantazjach wnuczka była już architektką, projektantką, ekonomistką. Kasia faktycznie lubiła rysować, ale nie zauważyłam u niej aż takiego poważnego entuzjazmu dla tej aktywności. To prawda, zapisaliśmy ją do szkoły artystycznej i chodziła do niej z przyjemnością. Babcie natomiast nalegały, aby dziecko koniecznie zaangażowało się w szachy i muzykę. Poza tym powiedzieli, że warto wprowadzić kolejny język obcy oprócz angielskiego. Ja jednak zlitowałem się nad moją córką i postanowiłam nie zapisywać jej do 125 kółek zainteresowań.
Wybraliśmy dla Kasi dobrą szkołę, z zaawansowaną nauką języka angielskiego. Teściowa z godną pozazdroszczenia wytrwałością opowiadała mi o doskonałej szkole z profilem matematycznym w innej dzielnicy. Podobno jej absolwenci dostają się wszędzie i świetnie wypada w rankingach. Kasia nie miała predyspozycji do nauk ścisłych i wcale nie chciała zmieniać szkoły.
Moja córka uczyła się dobrze, choć często powtarzała, że nienawidzi szkoły. Nudziło jej się tam i nie rozumiała, po co jej ta cała wiedza. Babcie wzdychały z niepokojem — to nie było normalne. Przecież one chodziły do szkoły bez żadnych skarg, ich dzieci też. A teraz nagle jakiś niezrozumiały bunt. Nieważne, jak usilnie starałam się im wytłumaczyć, że dawniej nikt o nic nie pytał dzieci — na nic się to zdało.
Kiedy Kasia uczyła się w szkole podstawowej, teściowa przynajmniej raz w miesiącu podpowiadała mi, że dobrze byłoby częściej rozmawiać z dzieckiem o przyszłości i w jakiś sposób rozwijać w nim ambicję. Wnuczek jej znajomej już zaangażował się w taniec i ma mnóstwo medali. Inny wnuk programuje od piątego roku życia — jest oczywiście dumą rodziny. A ona nie ma się czym chwalić...
Kiedy Kasia skończyła dwanaście lat, moja teściowa zaczęła naciskać jeszcze bardziej. Surowo zapytała wnuczkę, kim planuje zostać: prawnikiem czy może lekarzem? Sugerowała, że może też wybrać profil humanistyczny, a potem zostać dyrektorką szkoły językowej. Kaśka tylko machnęła ręką i schowała się przed babcią za tabletem. A potem mruknęła z irytacją: „Babcia wysyła mi sto razy dziennie jakieś linki do kursów, motywacyjne memy, łamigłówki. Wyłączyłam już nawet od niej powiadomienia. Takiego spamu nie mamy nawet na czacie klasowym!!”.
Stanowczo zakazałam babci wywierania presji na wnuczkę. Przed nią jeszcze sześć lat, będzie miała czas na podjęcie decyzji. Kiedy byłam w wieku Kasi, marzyłam o zostaniu weterynarzem, potem chciałam iść na historię sztuki, a w rezultacie wybierałam między ekonomią a dziennikarstwem. „Dziecko powinno mieć plan na życie!” — zdenerwowała się teściowa. Uśmiechnęłam się tylko słodko i ucięłam rozmowę.
Dobrnęliśmy z czwórkami i piątkami do trzeciej klasy, ale potem zaczęły się schody. Czasu nie zostało zbyt wiele, egzaminy były tuż za rogiem, trzeba było się określić. Chciałam przynajmniej wiedzieć, z jakich przedmiotów szukać korepetytorów i czy córka będzie przenosić się do innej szkoły. Kasia chodziła ponura, nauka coraz mniej jej się podobała. Na dodatek moje dziecko zaczęło z niepokojącą regularnością chorować. Trzy tygodnie chodziła do szkoły, a potem kilka dni siedziała w domu. Nie było to nic poważnego: czerwone gardło, katar, lekka gorączka. Miałam wrażenie, że córka ma po prostu alergię na szkołę.
Poza tym mojej córce zmieniła się nauczycielka od polskiego. Wcześniej uwielbiała ten przedmiot, a teraz po prostu go znienawidziła. W dzienniku zaczęły pojawiać się same trójki i dwójki. Córka gniewnie prychała: „Mamo, wyobraź sobie, ona każe nam uczyć się na pamięć akapitów z podręcznika. W trzeciej klasie! A jeśli opowiesz własnymi słowami, stawia trójkę. Co za idiotyzm! Jaki to ma sens? Mam zrozumieć, to co czytam czy bezmyślnie wkuwać?!”
Poszłam do szkoły, aby to rozwiązać, a nauczycielka powiedziała mi: „Pani córka po prostu nie radzi sobie z programem. Powinna pani znaleźć dla niej mniej ambitną szkołę!”. Nie zamierzałam szukać gorszej szkoły dla Katii, ale przeniesienie jej gdzie indziej nie wydawało się takim złym pomysłem. Zaczęłam sprawdzać rankingi i opinie. Jednak pewnego dnia Kasia wróciła do domu z błyskiem w oku.
Uśmiechnęła się do mnie radośnie i powiedziała: „Mamo, wszystko przemyślałam! Nie pójdę do czwartej klasy. Zamiast tego przeniosę się do technikum, żeby zostać cukiernikiem!”. Aż usiadłam z wrażenia, ale dziecko od razu zaczęło mnie pocieszać: „Nie martw się, to przecież świetny pomysł. Po pierwsze, zdobędę zawód, który zawsze się przyda. Po drugie, pod koniec nauki zdecyduję, czy chcę iść na studia wyższe, czy nie. W końcu przecież mogę potem iść na studia zaoczne, a jednocześnie pracować w zawodzie, a nie jako kurier czy kelnerka”.
Zdecydowanie było w tym coś rozsądnego, ale przerażał mnie sam fakt, że moje dziecko nawet nie skończy liceum. W mojej głowie pojawiły się straszne historie z dzieciństwa: „Wojtek został wyrzucony z liceum i skończył w szkole zawodowej. Koszmar”. Postanowiłam poczekać na męża i zorganizować rodzinną naradę.
Wieczorem, po kolacji, córka jeszcze raz przedstawiła swój pomysł. Mąż, w przeciwieństwie do mnie, nie zemdlał, tylko zapytał: „A dlaczego akurat kucharz-cukiernik?”. Kasia odpowiedziała, że lubi gotować, a szczególnie piec różne słodkości. Poza tym przeszukała internet: ofert pracy na to stanowisko jest dużo, no i później zawsze można kontynuować naukę — albo w tej dziedzinie, albo w innej. Mąż zaczął się zastanawiać, marszcząc czoło, a Kasia ciągnęła dalej: „Tato, przecież sam opowiadałeś, że rzuciłeś pierwsze studia, bo babcia cię do nich zmusiła! A potem się namyśliłeś i po kilku latach zdecydowałeś, gdzie tak naprawdę chcesz iść. Po co mamy wydawać pieniądze na korepetytorów i inne rzeczy, skoro ja jeszcze nie jestem pewna, kim chcę być? Tylko dla zasady? A cukiernictwo naprawdę mi się podoba. I dostanę się bez problemu do państwowej szkoły!”.
Mój mąż i ja poświęciliśmy trochę czasu na przemyślenie propozycji Kasi. Szczerze mówiąc, byłam zbita z tropu. Nie o takiej karierze marzyłam dla mojej córki. Mój mąż, zauważając moją kwaśną minę, powiedział: „Dlaczego panikujesz? Powinnaś być szczęśliwa. Okazuje się, że mamy bardzo rozsądne dziecko. Spójrz na siebie. Skończyłaś studia i ile lat pracowałaś w swojej specjalizacji? I co ci dało to wykształcenie, poza możliwością dumnego wymachiwania dyplomem?”.
Pół nocy przewracałam się z boku na bok, nie mogłam zasnąć i w końcu doszłam do wniosku, że mąż ma rację. W mojej rodzinie dyplom rzeczywiście zawsze był bardziej kwestią prestiżu niż praktycznym narzędziem. Ja sama wciąż lubię droczyć się z mężem, że skończyłam uniwersytet, a on tylko kursy. I nieważne, że zarabia trzy razy więcej ode mnie. Czy warto więc marnować nerwy na egzaminy i pięć lat studiów dla samego studiowania?
W rezultacie Kasia dostała zgodę na pójście do technikum. Wspólnie wybraliśmy najbardziej interesującą opcję, a ona zabrała się za przygotowania. Córka po prostu nagle się zmieniła: przestała narzekać na szkołę, była nawet gotowa uczyć się całych fragmentów z podręcznika, byleby zdobyć dobre oceny. Ale nie wszyscy przyjęli tę wiadomość spokojnie.
Na kolację wpadła do nas teściowa, a córka nagle wypaliła, że nie zamierza iść na studia. I wtedy się zaczęło! Teściowa wybuchła: „Co ty, chcesz zostać kucharką? Jak ja ludziom w oczy spojrzę?! Przecież my jesteśmy porządną rodziną!”. Dziecko tego słuchało i słuchało, a w końcu oznajmiło, że w zawodzie kucharza nie ma nic złego. Babcia przecież sama uwielbia Jamiego Olivera, kupiła wszystkie jego książki. Teściowa z przekąsem prychnęła: „No nie mów, że zamierzasz zostać drugim Oliverem?”. Wtedy Kasia spokojnie odpowiedziała, że babcia przecież sama ją uczyła, żeby nie być zbyt skromną i zawsze dążyć do bycia najlepszą.
Bardzo rozbawili mnie również rodzice kolegów z klasy Kasi. Gdy usłyszeli, że moja córka po trzeciej klasie rezygnuje ze szkoły, jedna z mam z udawaną troską zaczęła wzdychać: „Tak, słyszałam, że waszej Kasi ciężko idzie nauka. No cóż, nie wszyscy muszą być profesorami czy dyrektorami. Dobrze, że to rozumiecie!”. Tylko uśmiechnęłam się pod nosem i spokojnie odpowiedziałam: „Dzięki! I tak, ma pani rację, dobrze, że wiele rzeczy zrozumieliśmy na czas”. A w duchu pomyślałam: całe szczęście, że Kasia opuszcza tę szkołę.
Ostatecznie moja córka bez żadnych problemów dostała się do państwowego technikum i po prostu zmieniła się nie do poznania. Na zajęcia chodzi z prawdziwym entuzjazmem, wszyscy nauczyciele jej się podobają i koledzy również. Uczy się świetnie — jest trzecia w grupie pod względem wyników. O przeziębieniach i opuszczaniu zajęć całkowicie zapomnieliśmy. Minęło już kilka miesięcy, a Kasia ani razu nie kichnęła i nie ominęła ani jednego szkolnego dnia.
W końcu odetchnęłam z ulgą. Na początku roku szkolnego mieliśmy pierwsze i ostatnie zebranie w szkole, a poza tym na szczęście nie istnieje żadna grupa ani czat dla rodziców. Czysta, niczym niezmącona radość! Moi rodzice po kilku miesiącach pogodzili się z sytuacją, a nawet zaczęli być dumni z samodzielności Kaśki.
Tylko teściowa wciąż demonstruje głęboki zawód. Moja córka jednak się z tego śmieje i przepowiada, że babcia jeszcze będzie biegać za jej książkami kucharskimi. Niedawno teściowa nieśmiało zauważyła, że na wydział prawa można dostać się również po technikum, ale, jak się zdaje, córka sprytnie puściła tę uwagę mimo uszu. Okazuje się, że moja Katarzyna jest znacznie bardziej samodzielna niż ja w jej wieku. Brawo!
Chociaż nie wszyscy pracują w swojej specjalności po zakończeniu nauki, wielu z nas bardzo lubi wspominać swoje szkolne lata.