Zrezygnowałam z zapisywania dzieci na dodatkowe zajęcia. Nie z powodów finansowych, po prostu chcę, żeby były szczęśliwe

8 miesiące temu

Moi krewni uważają, że jestem leniwa, ponieważ nie wożę dzieci na zajęcia pozalekcyjne. Chwalą za to moją siostrę, która jeździ autobusem 1,5 godziny w jedną stronę, żeby jej córka mogła chodzić na kółko taneczne. I to pomimo faktu, że moja siostra pracuje na pół etatu za grosze, a prawie każde takie wyjście kończy się łzami jej dziecka.

Od samego początku byłam przeciwniczką wszelkiego rodzaju klubów i zajęć dodatkowych. Nie dość, że pochłaniają sporą sumę pieniędzy z rodzinnego budżetu, a interesujące bezpłatne kółka można policzyć na palcach jednej ręki, to jeszcze rzadko są blisko domu. W efekcie muszę tracić sporo czasu, żeby dowieźć dziecko na zajęcia, potem godzinę, półtorej lub dwie czekać, aż się skończą. A efekt tych kółek z reguły jest godny ubolewania: maluchy i dzieci w wieku szkolnym nie mają wystarczającej motywacji, aby dać z siebie wszystko na treningach.

Ale kiedy dzieci były małe, mój mąż przekonał mnie, żebym mimo wszystko zapisała je na jakieś zajęcia. Mój starszy syn chodził na karate trzy razy w tygodniu. Szybko stało się oczywiste, że jest tym zmęczony, jego oceny gwałtownie spadły. Po kilku miesiącach zaczął narzekać, że mu się nie podoba. Mój mąż, głęboko przekonany, że chłopiec potrzebuje aktywności fizycznej, powiedział, że musi dalej chodzić. Ale ten przymus dotyczył także mnie, ponieważ to ja woziłam syna na wszystkie zajęcia i wielogodzinne zawody.

Za każdym razem syn bardzo niechętnie chodził na treningi. Przekonywałam męża, że to powinna być decyzja dziecka, ale on był nieugięty. Kiedy jednak syn przegrał kolejne zawody i wyszedł zapłakany, powiedziałam: „Dość tego!”. Oznajmiłam mężowi, że jestem gotowa na wiele poświęceń dla naszego dziecka, ale nie będę zabierać go na zajęcia, które go unieszczęśliwiają.

Młodsza córka chodziła na taniec towarzyski. Myślałam, że wszystko jest OK, dopóki nie przyszłam na zajęcia otwarte. Zobaczyłam salę pełną dzieci, nie dało się tam oddychać. Trenerka zajmowała się tylko kilkorgiem dzieci, które najwyraźniej były jej ulubieńcami. Dzieci nawet nie zdążyły się rozgrzać, a już zostały zmuszone do rozciągania. Zobaczyłam, jak moja córka rozciąga się z krzywymi plecami i nikt nie ma zamiaru tego poprawić. Nie wytrzymałam, podeszłam do trenerki i spytałam, za co ja płacę, skoro dziecko robi ćwiczenia nieprawidłowo, a nikt go nie koryguje. Odpowiedziała: „Jest dużo dzieci, a ja jestem sama. Jeśli chce pani wyników, proszę ją zapisać na lekcje indywidualne”.

Nie wiem, dlaczego się w to wplątaliśmy, ale zaczęłam zabierać córkę na lekcje indywidualne. Ponieważ były bardzo drogie, musiałam na kilka miesięcy zrezygnować z wizyt u manikiurzystki i sama farbowałam włosy w domu.
Oprócz tych zajęć, córka nadal przygotowywała się ze swoją wcześniejszą grupą do konkursu tanecznego. Przynajmniej tak myślałam. Ale potem koleżanka z klasy zaprosiła ją na przyjęcie urodzinowe i musiałam ją wcześniej odebrać z zajęć. Tym razem była to regularna sesja treningowa, a nie indywidualna. Przyszłam i zobaczyłam, że moje dziecko siedzi na zimnym parapecie, w przeciągu, podczas gdy inne dzieci ćwiczą. Byłam oburzona. Trenerka, którą zaskoczyłam moim pojawieniem się, najpierw była zakłopotana, a potem ostro powiedziała: „Czego pani oczekuje? Pani córka nie ma zdolności. Moja grupa zawsze wygrywa, nie mogę jej zabrać na zawody”. Kiedy zapytałam ją, dlaczego zasugerowała indywidualne lekcje, powiedziała, że to była nasza decyzja.

Zabrałam córkę. Następnego dnia miała 39 stopni gorączki i silny kaszel. Chorowała w domu przez 3 tygodnie. A kiedy wyzdrowiała, przyznała, że trenerka nazywała ją niezdarną krową i na prawie wszystkich zajęciach ogólnych wysyłała ją, żeby siedziała albo na parapecie, albo na ławce. Jedynie na treningach indywidualnych córka ćwiczyła, a i wtedy nie przynosiło jej to wiele radości.

Zasugerowałam, żeby poszukała innej sekcji, ale stanowczo odmówiła. Powiedziała, że bardziej interesujące jest dla niej weekendowe granie z koleżankami lub gotowanie pysznych rzeczy ze mną w domu. Zaczęła więc robić biżuterię z koralików.

Po tym wszystkim przestałam zabierać dzieci na zajęcia. Tak, czasami siedzą przy tablecie lub telefonie, ale mogą też wyjść na spacer z przyjaciółmi, złapać trochę witaminy D, iść spać o odpowiedniej porze i dobrze się wyspać. Podczas gdy dzieci znajomych nie widzą światła dziennego: zaraz po zajęciach w szkole biegną na różne kółka, a potem tylko pospiesznie odrabiają lekcje i idą spać.

Ostatnio rodzice mojego męża przyjechali w odwiedziny. Siedzieliśmy przy stole z teściową, teściem i synem, mąż był jeszcze w pracy. Córka już zjadła i lepiła coś z plasteliny w swoim pokoju. I wtedy teść zaczął naciskać na mojego syna, mówiąc, że powinien się wstydzić, że porzucił karate: „Ja w twoim wieku miałem już brązowy pas! A ty nie będziesz mężczyzną, jeśli nie będziesz umiał się obronić”. Krew napłynęła mi do głowy z oburzenia, a mój syn spokojnie powiedział: „Tak, dziadku, mogłeś mieć brązowy pas. Ale w moim wieku miałeś same tróje i dwóje. Chcieli cię nawet wyrzucić ze szkoły. Babcia mi powiedziała. A ja uczę się na 4 i 5 i w tym roku zająłem pierwsze miejsce w olimpiadzie matematycznej”.

Wszyscy spojrzeliśmy na teścia. Popatrzył ponuro na gadatliwą teściową, ale, co trzeba mu przyznać, nie zaczął zaprzeczać, tylko mruknął coś w stylu: „Strasznie przemądrzała ta dzisiejsza młodzież”. I to był koniec sprawy. Tak mi się przynajmniej wydawało.

Ale następnego dnia mój mąż, z którym rodzice najwyraźniej odbyli rozmowę za moimi plecami, zaczął naciskać. Powiedział, że dzieci bez sensu siedzą w domu. Dla córki niech tak będzie, jestem za nią odpowiedzialna. Chce zostać w domu, to moja i jej sprawa. Ale jego zadaniem jest wychowanie syna na mężczyznę. I że jeśli nasz syn przez miesiąc nie będzie chodził na zajęcia sportowe, to on pozbawi go telefonu i komputera.

Mój mąż stawał się coraz bardziej wzburzony i prawie zaczął krzyczeć. Widziałam, że syn i córka, którzy siedzieli obok niego, kurczyli się przed jego ostrymi słowami i tonem głosu. Szczególnie żałosne było obserwowanie mojej córki: mimo że słowa nie dotknęły jej bezpośrednio, prawie się rozpłakała.

I wtedy przypomniałam sobie, że kiedy byłam w jej wieku (miałam 7 lat), rodzice zmusili mnie do pójścia do szkoły muzycznej. Wciąż pamiętam, jak błagałam, żeby tam nie iść, jak krzyczałam, że nienawidzę szkoły muzycznej, a oni mówili: „Musisz! Przynajmniej nauczysz się czegoś pożytecznego”. Ale raz moja nauczycielka solfeżu wściekła się na mnie, bo miałam w zeszycie jakieś niezgrabne zawijasy zamiast nut i klucza wiolinowego. Powiedziała, że mam koślawe ręce, a dzieci się śmiały. Kiedy mama przyszła mnie odebrać, szlochałam i trzęsłam się. Myślałam, że też zbeszta mnie za to, że jestem do niczego, ale mama posłuchała spokojnie, zabrała mnie do cukierni, gdzie kupiła moje ulubione ciasto z kremem. A kiedy wróciła do domu, długo rozmawiała o czymś z tatą i już nigdy nie poszłam do szkoły muzycznej.

Myślę, że gdyby nie ten incydent, nie poszłabym na lekcje fortepianu jako dorosła i nie nauczyła się grać. Nawet z dobrym nauczycielem nie nauczyłabym się właściwie jako dziecko: nie byłam wtedy na to wystarczająco dojrzała.

Wszystko to przeszło mi przez głowę, kiedy mój mąż zaczął krzyczeć. Spokojnie, jak moja matka kiedyś, wzięłam dzieci za ręce, wcisnęłam torebkę pod pachę i w domowych ciuchach poszliśmy do najbliższej kawiarni. Kupiłam dzieciom ciastko i sok, a sobie ciastko i herbatę. I powiedziałam im, że nikt nie ma prawa zmuszać ich do robienia czegokolwiek, na co nie mają ochoty.

Kiedy godzinę później wróciliśmy do domu, mój mąż trochę się uspokoił. Powiedziałam mu, że nasz syn jest prawie nastolatkiem i może sam decydować o tym, jak chce spędzać wolny czas. I że jego rodzice nie powinni wtrącać się w nasze życie, bo to nasza rodzina, a nie ich.

Rozmawialiśmy ponad godzinę, po czym zadzwoniłam do teściowej i teścia i ostrzegłam ich, że jeśli będą naciskać na wnuki, więcej ich nie zobaczą. Czułam, że mają pretensje, ale chyba zrozumieli.

Dzieci dorosną i same zdecydują, co im się podoba. Albo nie i to też jest w porządku. Najważniejsze, żeby były szczęśliwe. I zdrowe, oczywiście.

Czasem trudno jest zajmować się własnymi dziećmi, a jeszcze trudniej wychowywać te, które do nas nie należą. Bohaterowie tego artykułu są naprawdę odważnymi ludźmi, ponieważ zaryzykowali wzięcie odpowiedzialności za cudze dziecko.

Komentarze

Otrzymuj powiadomienia
Masz szczęście! Ten wątek jest pusty,
co oznacza, że masz prawo do pierwszego komentarza.
Śmiało!

Powiązane artykuły