„Ja gotuję i się staram, a oni wybrzydzają” — narzeka moja znajoma, ale rację mają chyba pozostali domownicy
Gdyby ktoś zapytał mnie, co mogłoby być powodem kłótni czterech przyjaciółek, raczej nie pomyślałabym, że gotowanie. Dałoby się to jeszcze zrozumieć, gdyby te kobiety wchodziły sobie w drogę w jednej kuchni lub toczyły spór o skomplikowany przepis. Ale nie — po prostu ich opinie na temat tego, jak gotować dla domowników są tak różne, że nie ma już mowy o jakimkolwiek wzajemnym zrozumieniu.
Siedziałyśmy w kawiarni z przyjaciółkami i rozmawiałyśmy. Nagle Maria, jedna z nich, zaczęła narzekać: „Jestem strasznie zmęczona gotowaniem. A do tego wiecznie ten sam problem — nie da się zadowolić wszystkich. Mój syn zawsze chce tylko kiełbaski i makaron, moja córka marudzi, że zupa może być tylko taka, jaką jadła w knajpce, czyli dyniowa. Kiedy ją ugotowałam, nie spodobał jej się kolor. Powiedziała, że w restauracji była pięknie pomarańczowa, a moja ma brzydki odcień. Dodałam do niej tylko kalafiora, żeby było zdrowiej... Z kolei mój mąż zaczął kręcić nosem i mnie krytykować, bo wczoraj zrobiłam kotlety, których nawet nie chciał spróbować. Powiedział, że śmierdzą czosnkiem, a dzieci oczywiście natychmiast powtórzyły to za nim. Zamiast zachęcić je do jedzenia, zamówił dla wszystkich pizzę. To, że pół dnia stałam przy garach, już nikogo nie obchodzi?”.
Siedziałam tam, przeżuwając sałatkę i starałam się nie mówić, co tak naprawdę o tym wszystkim myślę. Uważam, że jeśli jej nastoletni syn, który byłby w stanie zjeść konia z kopytami, ani mąż, który wraca wygłodniały z pracy, nie chcą jeść jej kotletów, to problem nie leży w członkach rodziny, tylko w kotletach. Zwłaszcza, że Maria i ja miałyśmy już sprzeczkę na ten temat. Nawet ja wiem, że jej Sławek nie trawi czosnku. Zapytałam ją, dlaczego dodaje go do mięsa, do kurczaka i do barszczu. Odpowiedziała: „Mam przepisy, które zawierają czosnek i tak zawsze robiła moja mama. To przecież tylko kilka ząbków”. Cóż, okazuje się, że przepis mamy jest ważniejszy niż preferencje męża. A potem ciągle narzeka: „Gotuję, staram się, ale oni zawsze wybrzydzają i wolą fast foody”. Myślę, że kręcenie nosem i jedzenie poza domem wcale nie jest dziwne, jeśli ktoś ciągle gotuje potrawy, których nie lubisz.
Z drugiej strony zachowanie Sławka też nie jest właściwie — prychanie na jedzenie przy dzieciach to niezbyt mądre posunięcie. Moja teściowa kiedyś zrobiła coś podobnego, a nawet jeszcze bardziej obrzydliwego. Nie dość, że wsadziła oślinioną łyżkę wnukowi do zupy, mówiąc: „Chcę tylko spróbować, po brudzić kolejne sztućce?”, to jeszcze potem zrobiła kwaśną minę i skomentowała: „Ale obrzydliwy jest ten twój brokuł, fu, fu, fu! Nie da się tego przełknąć”. Oczywiście po tym zdarzeniu mój syn nie je już brokułów, chociaż wcześniej bez problemu je tolerował. Zapytałam ją: „Nie mogłaś siedzieć cicho?”, a ona odpowiedziała: „Skoro mi nie smakuje, to czemu mam kłamać?”. A co najważniejsze, ta wielce prawdomówna istota jest dumna z tego, że zawsze w sezonie przemyca wnukowi i synowi w potrawach cukinię. Obaj jej nie znoszą, więc dodają ją w startej formie do kotletów lub klopsików, a potem chodzi zadowolona, że wszystkich przechytrzyła. „Nic się nie marnuje!” — mówi z satysfakcją.
Gdy przeżuwałam te myśli razem z lunchem, nasza druga przyjaciółka Irena włączyła się do rozmowy. „Dlaczego pozwalasz dzieciom decydować o tym, co będą jeść?” — warknęła na Marię. „Jeśli nie chcą tego, co ugotowałaś, niech chodzą głodne. Adieu, wynocha z kuchni. Jak zajdzie potrzeba, to zjedzą wszystko, życie ich do tego zmusi. Tak właśnie jest z moim synem. Kiedyś zaczął kręcić nosem na kaszę gryczaną, więc aż do następnego ranka nie dostał nic innego. Ani herbatnika, ani jabłka, bez względu na to, jak bardzo marudził. Potem podgrzałam mu tę samą kaszę na śniadanie — był tak wściekły, że aż dymiło mu się z uszu”.
Nie mogłam tego słuchać. Nie znoszę zwolenników przymuszania kogokolwiek do jedzenia. Powiedziałam więc: „Irena, co ty wyprawiasz? Sama mi opowiadałaś, jak w dzieciństwie twoja babcia wepchnęła w ciebie wątróbkę, przez co się rozchorowałaś. Dlaczego nie zapytasz swojego dziecka, nie mówiąc już o mężu, co chce na obiad? Nie sądzę, że od razu zażyczą sobie hamburgera albo pizzy”. Od razu przypomniało mi to niedawną sytuację, kiedy sąsiadka skarżyła mi się, że jej wnuczek prawie nic nie je, bo nic mu nie smakuje. Zdziwiłam się i powiedziałam: „Niemożliwe, musi być jakieś jedzenie, które lubi”. Okazało się, że lubi zapiekanki, omlety i makaron. Powiedziałam: „No to mu to ugotuj!”, a ona odparła z oburzeniem: „Ach, tak? A kto będzie jadł zupę? Dla kogo będę faszerować paprykę?”. Zatem ta kobieta wkłada dużo wysiłku w gotowanie, wiedząc z góry, że jej wnukowi nie będzie to smakowało, a potem się denerwuje i cierpi".
„Nie jestem służącą. Mają jeść to, co im dam” — powiedziała. „Może ty nie masz nic lepszego do roboty i lubisz godzinami siedzieć w kuchni, ale ja jestem zmęczona jak pies i nie mam zamiaru wysilać mózgu. Jedzenie powinno być jadalne i zdrowe. A jeśli wszystkim nie dogodzę, to wyrzucę ich z kuchni tak jak Maria, a potem będą jeść tylko pizzę i kiełbaski”.
„Cóż, jesteś po prostu leniwa” — odezwała się nasza trzecia przyjaciółka Marta. „No i chyba nie umiesz planować. Ja siadam w piątek i wymyślam menu na cały tydzień. Potem jedziemy z Wojtkiem do sklepu, a w sobotę rano przygotowuję wstępnie jedzenie. Mam całą listę dań, które lubi moja rodzina. Robię klopsiki, sos mięsny, wieprzowinę, obieram i kroję warzywa z wyprzedzeniem. W dni powszednie muszę już tylko włożyć do garnka lub wrzucić na patelnię to, na co mam ochotę i przyszykować dodatki”.
„Tak, jasne” — powiedziała Maria ze wściekłością. „Jednemu podaj sałatkę, drugiemu ugotuj ziemniaki, zrób rybę na jednej patelni, a mięso na drugiej. Nie wkładaj cebuli do sałatki córki, wyjmij marchewkę z zupy dla męża. Widzę, że na jedzeniu znacie się świetnie. Jedna wyobraża sobie, że jest genialną kucharką, a druga robi z siebie psychologa. Tak naprawdę jesteście po prostu służącymi i kucharami”. Po wypowiedzeniu tych słów wybuchnęła śmiechem.
Wszystkie kobiety poniosły emocje i powiedziałyśmy sobie różne przykre rzeczy, a teraz już od tygodnia nie rozmawiamy. Ale jeśli mam być szczera, to wcale nie jest mi smutno z tego powodu. Moim zdaniem ten spór nie dotyczył tylko jedzenia, ale także stosunku do bliskich. Okazało się, że podejście żadnej z moich koleżanek nie jest mi bliskie — ani dyktatura Ireny, ani pouczający ton Marty, ani przesadne wysiłki Marii. Oczywiście nie należy wtykać nosa w czyjąś kuchnię i życie rodzinne, ale myślę, że można na tej podstawie wyciągnąć ważne wnioski.