Nie kontroluję mojego dziecka, żyję dla siebie. Dlatego wszyscy uważają, że nie jestem dobrą matką
Wszyscy rodzice są przekonani, że doskonale wiedzą, co jest najlepsze dla ich dzieci. Na jakie powinny iść studia, z kim powinny się spotykać i jak wyglądać. Ale nie można stać się szczęśliwym człowiekiem, gdy inni decydują o wszystkim za ciebie. Tylko pokonując trudności i przeszkody, możemy zrozumieć siebie i dorosnąć. Niestety, wiele osób tego nie rozumie.
Pamiętacie, jak wasi rodzice troszczyli się o was? Zawsze starali się zapewnić dzieciom wszystko, co najlepsze. Kiedy nie mieliśmy pieniędzy, moja mama oddawała krew, aby przynieść mi i mojemu bratu jakieś smakołyki lub kupić coś, czego potrzebowaliśmy. Ponieważ praca pielęgniarki nie przynosiła dużo pieniędzy, a pensja taty ciągle się opóźniała, mama potrafiła przepracować całą zmianę bez żadnego posiłku albo na szpitalnej kaszce gotowanej na wodzie.
Na początku próbowałam robić to samo. Zwłaszcza, że mój syn jest jedynakiem i chciałam, żeby miał wszystko, czego potrzebuje. Zapisywałam go na różne zajęcia, nie kupowałam lodów dla siebie, tylko przynosiłam jemu, kupowałam nowy zestaw LEGO, choć ten, który miał, złożył raz i przestał się nim interesować. Mąż mnie wspierał, pamiętając swoje trudne dzieciństwo.
Ale na niewiele się to zdało: na każdych zajęciach mój syn jawnie się obijał. Zapisałam go na taniec, pływanie, rysowanie, karate, zapasy, grę na flecie... Wszystko szybko mu się nudziło. Niemal cały czas słyszałam jęki i płacz: „Nie chcę, nie lubię, nudzę się!”. Proponowaliśmy mu, żeby spróbował czegoś nowego, wybrał jakieś hobby — nie chciał nic.
W jego pokoju zawsze panował taki bałagan, że nawet nie chciałam tam wchodzić. Sterty papierów na stole, porozrzucane wszędzie ubrania, jakieś śmieci. Kiedy prosiłam go, żeby posprzątał, mówił tylko: „Jak ci się nie podoba, to nie zaglądaj”. I po prostu zamykał mi drzwi przed nosem.
W pewnym momencie zdecydowałam: koniec, wystarczy. Po co mam wydawać pieniądze na coś, co niczemu nie służy, a jednocześnie psuje nerwy zarówno mnie, jak i mojemu dziecku? Nie wykupiłam kolejnego karnetu dla syna, a sama zapisałam się na kółko teatralne i na taniec, o czym marzyłam od dawna. I zostawiłam syna w domu, żeby gapił się w komputer.
Przez rok tolerowałam to, że siedział do późna w nocy przy komputerze lub telefonie. Nie pchałam go na żadne dodatkowe zajęcia. Nie sprawdzałam jego pracy domowej, tylko pytałam, czy ją odrobił. Pod koniec tygodnia podpisywałam jego zeszyt pełen jedynek. A potem zaglądałam do elektronicznego dziennika i widziałam, że te jedynki przeplatały się z trójkami, czwórkami, a nawet kilkoma szóstkami. Nie wiem jak, ale udało mu się zakończyć rok z dobrymi ocenami.
Tolerowałam ten bałagan i tylko co jakiś czas przypominałam synowi, że należy zaprowadzić przynajmniej pozory porządku: przyjdzie kolega, z którym będzie mógł pograć przy komputerze. Okazywał niezadowolenie, ale sprzątał ten chaos tak, że pokój wyglądał mniej więcej przyzwoicie.
Nie mogę powiedzieć, że wszyscy byli zadowoleni. Mój mąż uważał, że taki brak kontroli nie prowadzi do niczego dobrego. Wspominał swoje dzieciństwo: zaczął się uczyć dopiero wtedy, gdy jego starszy brat fizycznie zmusił go do odrobienia pracy domowej. Dodawał do tego oklepane frazy w stylu „Człowiek jest jak ptak, dopóki go nie popchniesz, nie poleci”.
I nagle odwiedził nas starszy brat mojego męża. Rozmawialiśmy w salonie, mój syn siedział z nami, ale gapił się w telefon, żeby nie słuchać nudnych rozmów dorosłych. Poprosiłam go: „Synu, przynieś nam z kuchni drugą miskę sałatki”. Żadnej reakcji. I wtedy brat mojego męża krzyknął: „Słuchaj mamy, bo rozwalę ci telefon o ścianę!”. I wyrwał telefon z rąk syna.
Wszyscy byliśmy zszokowani tym, co się stało, a najbardziej mój syn, który nie był przyzwyczajony do takiego traktowania. Poszedł po sałatkę, a brat mojego męża dalej wściekał się, że dzieci są teraz zupełnie puszczone luzem i że on kupuje swoim stare modele tylko do dzwonienia i w ogóle nie pozwala im korzystać z komputera. Argumentowałam, że telefon i komputer to nie tylko rozrywka, ale także środek komunikacji i informacji. I że głupotą jest pozbawianie dzieci czegoś, co może przyczynić się do ich rozwoju. Dodałam, że nie powinien był krzyczeć na mojego syna. Ale on rzucił mi pogardliwe spojrzenie i syknął: „Co ty możesz wiedzieć? Twojego syna nikt nie wychowuje”.
Jednak moja metoda wychowawcza wreszcie zaowocowała. Kiedy wracałam do domu z pracy i kółka teatralnego, czułam, że syn cieszy się na mój widok, nawet jeśli tego nie okazywał. Gdy siedziałam w kuchni i popijałam herbatę, podekscytowany opowiadał mi o Minecrafcie i innych grach komputerowych, a czasem nawet dzielił się historiami o kolegach z klasy lub przyjaciołach.
W środku opowieści o kolejnej heroicznej komputerowej walce na miecze rzuciłam bez większej nadziei na sukces: „Czy chciałbyś tak walczyć w prawdziwym życiu?”. W każdym razie, niecały tydzień później, poszedł na zajęcia szermierki dosłownie 2 kilometry od domu. Nagle to pokochał. Na razie chodzi od sześciu miesięcy. Nie wiemy, czy będzie chciał kontynuować, ale życie jest po to, by próbować nowych rzeczy.
Czasami jesteśmy nadopiekuńczy. Zapominamy, że nie można stać się niezależną osobą, jeśli pozostaje się pod wieczną kontrolą rodziców. A próby wywierania presji na dziecko i narzucania mu czegoś tylko niszczą pielęgnowaną przez lata relację.
Jedna z moich znajomych nie pozwalała synowi nigdzie wychodzić, bała się, że wpadnie w złe towarzystwo. Zawsze sama dobierała mu przyjaciół. Kiedy jej syn Darek miał 15 lat, postanowił pójść z kolegami na koncert swojego ulubionego zespołu. Kupił już bilet za zaoszczędzone pieniądze i umówił się z przyjaciółmi, ale ona nie pozwalała mu wyjść z domu. Krzyczała, że nigdzie nie pójdzie z tymi dziwakami. To była ostatnia kropla. Tej nocy Darek spakował swoje rzeczy i uciekł. Nie odpowiadał na telefony i histeryczne wiadomości od mamy.
Dwa dni później znalazł go jeden z tych krytykowanych przez matkę przyjaciół. Darek wrócił do domu. Po tym doświadczeniu moja przyjaciółka przemyślała wiele rzeczy. Teraz powoli zaczyna odpuszczać swojemu synowi i nie patrzy już tak krzywo na jego towarzystwo.
Inna moja znajoma bardziej niż czegokolwiek obawia się nie tego, że jej córkom stanie się coś złego, ale że mogą zajść w ciążę. Starsza ma 21 lat i jest do tego stopnia zmęczona bezustanną kontrolą, że zawsze jest w domu o 22, z mamą i tatą, nie ma żadnych relacji, tylko nauka na okrągło. Za to trzynastoletnia Kasia ciągle coś kombinuje. Kiedyś wyszłam wieczorem na podwórko i zobaczyłam, że obściskuje się i całuje z jakimś pryszczatym chłopakiem. Znając surową moralność mojej przyjaciółki, byłam zaskoczona. Z ciekawości zadzwoniłam do niej i zapytałam, czy Kasia jest w domu. Odpowiedziała, że nie, że przygotowuje projekt z geografii z kolegą z klasy. Tylko pokiwałam głową.
W wolnym czasie próbowałam porozmawiać z moimi koleżankami. Chciałam je przekonać, by nie przytłaczały dzieci swoją nadopiekuńczością. Pierwsza z nich już zaczęła to rozumieć. Ostrożnie pozwala synowi wychodzić ze „złym” towarzystwem, czyli z nastolatkami, którzy zamiast cały czas się uczyć, zorganizowali zespół rockowy i ćwiczą w garażu u jednego z nich. Nadal martwi się, że syn może się stoczyć, ale ich relacje są coraz lepsze. Druga koleżanka nie chce iść na żadne ustępstwa. Patrzę na jej córki i jest mi ich po prostu żal.
Nie da się zmusić dziecka do zrobienia czegoś wbrew jego woli. Ono i tak będzie przeciągać linę na swoją stronę, zacznie kombinować i oszukiwać. Pamiętam, że dwa lata temu próbowałam kontrolować czas, jaki mój syn spędzał na swoim smartfonie, za pomocą specjalnej aplikacji. Ale gdy tylko zostawiłam na chwilę odblokowany telefon, złapał go i usunął wszystkie ograniczenia. A wszelkim próbom skarcenia go za siedzenie do późna przy komputerze towarzyszyło demonstracyjne trzaśnięcie drzwiami i zdanie: „Nie mów mi, jak mam żyć”.
Przeczytałam gdzieś, że gdyby związek Romea i Julii nie był utrudniany przez ich rodziny, ta nastoletnia miłość wygasłaby sama. Ogólnie odnoszę wrażenie, że chęć pójścia na przekór jest wpisana w DNA nastolatków. Z powodu burzy hormonów i tak są już niestabilni emocjonalnie, przedni płat mózgu, który jest odpowiedzialny za rozsądne i zrównoważone zachowanie, jeszcze nie jest w pełni rozwinięty, a ten proces zakończy się dopiero w wieku 25 lat.
Pozostaje więc tylko spokojnie negocjować i dawać przykład. W zeszłym roku, podczas zmywania góry naczyń, pokłóciłam się z mężem: „Dlaczego muszę zmywać naczynia i sprzątać po wszystkich, skoro zarabiam tyle samo co ty, a czasem nawet więcej?”. Mąż nagle przyznał, że moje pretensje są uzasadnione. Zaczęliśmy zmywać naczynia na zmianę: jeden dzień — ja, jeden dzień — mąż, jeden dzień — syn.
Nie będę kłamać: naczynia po nich są czasami niedomyte. Ale mam teraz dni, kiedy nie muszę o tym myśleć, a mój syn przyzwyczaja się do robienia porządku i do obowiązków domowych. Czasem, patrząc na to, jak stoję przy kuchence, potrafi sam zrobić naleśniki czy racuchy, a gdy zachorowałam, nawet pieczone ziemniaki i rybę. Jednak kuchenka jest później pokryta kroplami tłuszczu, a naleśniki często się przypalają, bo syn się rozprasza. Muszę go gonić z powrotem do kuchni, żeby posprzątał. Ale wiem, że w życiu nie będzie zagubiony.
I choć rozumiem, że czeka nas jeszcze niejeden konflikt (może chce zrobić sobie tatuaż na czole albo pofarbować włosy na jakiś dziki kolor), to nie zamierzam zabraniać mu niczego, co nie jest bezpośrednio szkodliwe dla jego zdrowia. To i tak nic nie da.
Po prostu będę cierpliwa i przeczekam ten okres. W końcu wszystko prędzej czy później mija. A ja mam własne życie i nie chcę być nadzorcą.
Oczywiście nie ma uniwersalnej rady na to, jak wychowywać dzieci. Ale można uniknąć wielu błędów, jak choćby toczenia nieustannych bitew o odrabianie prac domowych.